Jeżdze do pracy tydzień po tygodniu. Troche jak przyjeżdzam to się zgrzeje i staje pod klimatyzatorem przez chwile, ale przestałem, bo mnie plecy rozbolały od tego, tak mnie przewiało.
Na Magdalenkę a potem kawałem czerwonym szlakiem szutrm. Bałem się daleko zapuścić, bo się chmury zbierały. W końcu i tak prawie godzinę siedziałem na przystanku, czekając aż minie deszcz.
Szkoda zmarnować taką pogodę. Niestety koło się znowu rozcentrowało. Lary je zrobił, ale znowu ma straszne bicie, trzeba będzie odnieść do poprawki. Dodatkowo opona tak to potęguje, że prawie podskakuje na siodełku.
Zaczęłą się praca to czemu nie jeździć do niej na rowerze, tymbardziej, że jest szybciej niż autem. Rano jeszcze jest tyle samo, ale z powrotem jest już szybciej i nie trzeba się gotować w moim nieklimatyzowanym wehikule.
Trzeba z powrotem brać się za kręcenie. Wiecznie padać nie będzie, a forma sama się nie zrobi. Taki mały rozruch. W Zwieńczycy wjechałem w procesję i musiałem 15 minut jechać między ludźmi, bo nie dało się wyminąć. Przynajmniej kościół sobie odrobiłem:D Tempo było rekreacyjne, ale nie zmęczyłem się, co dobrze rokuje, bo myślałem że mi całkiem kondycja wysiadła.