10:00 pod pomnikiem. 4 cyklistów juz czeka. Chwilkę jeszcze siedzimy, nikt nie dojeżdza, więc wyjeżdzamy. Kierujemy się na Zalesie i tam jakimś szlakiem do lasu, ostry podjazd. Nie pamiętam jakiego koloru był to szlak, chyba czarny, ale i tak tylko chwilę nim jechaliśmy.
Pierwsza górka ©Maciek
Po wyjechaniu/wyprowadzeniu rowerów na szczyt dowiaduje się, gdzie dokładnie dziś jedziemy. Do Ulucza. To nie brzmi tak przerażająco, jak zakodowany w tym słowie dystans. W dwie strony będzie 120km. O to fajnie mówię, a myślę co innego, bo byłem w koszulce i spodenkach, nawet rękawków rano nie mogłem znaleźć, a tu cała ekipa wyposażona w kurtki, bluzy i plecaki, w których pewnie ma ekwipunek na transsyberiana. Ale robię krótki rozgląd po niebie, oceniam chmury fachowym okiem i stwierdzam, że opad atmosferyczny dziś jest mało prawdopodobny. Zresztą wracać mi się już i tak nie opłaca, więc nie pozostaje nic innego jak jechać dalej.
Postój się kończy, robimy głosowanie. Zjeżdzamy od razu na asfalt, żeby było mniej drogi, czy lasem, ale z podjazdami. Większość nacisnęła przycisk i podniosła rękę przy opcji lesistej. Demokratycznie kręcimy w stronę lasu. Nie jestem na tyle obeznany w okolicach Rzeszowa, żeby stwierdzić jak dokładnie jechaliśmy (może uda się uzyskać dostęp do śladu z garmina kiedyś, bo Rafał był uzbrojony), ale po fajnym zjeździe wyjechaliśmy w okolicach Borku.
Stamtąd asfaltem przeprawa do Błażowej, a tam przerwa przy Centrum na posiłek.
Potem mieliśmy już jakoś w miarę szybko dojechać do Ulucza. Niestety gps nbawet nie pomógł i musieliśmy jechać przez Dynów. Tu życie uratował mi Rafał, który pożyczył mi swoją kurtkę, bo inaczej bym umarzł.
I tak asfaltem dowlekliśmy się do kładki nad Sanem.
Kładka. Ja w środku ©Maciek
Tam zaczęło trochę padać to się schowaliśmy pod jakimś barakiem firmy, która prowadzi tam jakieś poszukiwania chyba gazu.
Dużo ziemii ©Maciek
Przeczekiwanie deszczu ©Maciek
Po chwli zainteresował się nami jakiś gość, ale jak mu powiedzieliśmy że tylko deszczu unikamy to się okazał nawet miły i powiedział nam jak do Ulucza trafić. Było szutrem i błotem, a po drodze znaleźliśmy jakąś tabliczkę: bunkry 150metrów. Dobrze, że jakiś miejscowy chłopaczek nas tam zaprowadził, bo jakbyśmy nie znaleźli bunkrów to pewnie byśmy nad morze dojechjali.
Następnie cel podróży, czyli cerkiew w Uluczu i powrót, że z czasem było nie najlepiej to trzeba było się sprężać.
Cerkiew w Uluczu ©Maciek
Prom ©Maciek
Prom i my ©Maciek
Promem przez San i na asfalt. I już jak najkrócej do Rzeszowa.
Asfalt i deszcz. Było dużo tego i tego ©Maciek
Przywiozłem kask z domu, ale w pośpiechu zapomniałem go zabrać. Jeszcze nie mam tego odruchu. Dlatego czułem się trochę wyalienowany, nie wyglądałem pro, jak reszta:)
Jeszcze w pewnym momencie nie byliśmy pewni w którą stronę jechać i wyjechaliśmy pod górę stwierdziliśmy, że pojedziemy według gps i zjechaliśmy z powrotem na dół. Tam jednak według mapy wyszło, że musimy wracać znowu pod górę. Na szczęście jeszcze mieliśmy siłę, żeby się z tego śmiać.
Powrót ©Maciek
Powrót do akademika 22, czyli 12 godzin na wycieczce, dupa to odczuła.
Nie było już czasu na mycie maszyny, więc rower oblepiony błotem trafił na ścianę.
Życie zweryfikowało zaplanowany dystans 120km na 136km co wydaje się małym odchyleniem.
Zdjęcia pochodzą z picasy z
albumu Maćka.