Wyruszyłem sprawdzić jakie spustoszenie zostawiła powódź. Ale stanęło na tym, że z zapory rzuciłem okiem na planty i pojechałem troche się poruszać po mieście.
Była chwila bez rowera to trzeba było wrócić. Nie do konca bez rowera, bo na trenażerze 2 dni kręciłem, jak padało. No i amorek dostał się pod ręce "serwisanta". Trochę się poprawiła jego praca po wymnianie oleju.
Wybrałem się wypróbować nowe siodełko. Jak na 2 i pół godziny jechało się wygodnie. Trasa płaska po lesie. Profil jest rozwalony, nie było takich wzniesień. Podczas jazdy najpierw to ja omało nie rozjechałem nieroztropnej kobiety, która odwrócona nie usłyszała, jak jadę i wyszła na drogę (muszę mniej smarować łańcuch, żeby skrzypiał). Ale udało się wyhamować. A już przy powrocie gość mi wyjechał z posesji na ścieżkę i dosłownie na milimetry przed nim przejechałem. Nie próbowałem hamować, bo bym i tak nie zdążył i bym się w niego wbił, więc uznałem, że lepiej będzie przejechać. Zresztą myślałem, ze gość się choć trochę rozglądnie, a nie będzie jechał na pałe.
Odwiedziłem kilka rowerowych w poszukiwaniach nowego siodła, bo na starej desce już nie dawałem rady. Wybór padł na takie selle, zobaczymy jak się będzie sprawowało.
Już tradycyjnie wybrałem się na Magdalenkę. I obadałem trasę na następną wycieczkę. Albo czerwonym albo zielonym szlakiem, odpowiednio Łańcut albo Albogowa.
Najpierw rano (moje rano) o 11:30 mała przejażdzka z zaprzyjaźnioną rowerzystką. Że zapomniałem koca z akademika to na pełnym spidzie się po niego wróciłem. I dowiem się, że to był błąd, bo ból nóg będę czuł jeszcze przez kilka dni. Dodatkowo, że przy jednym wskoku na krawężnik wypiął mi się but i lewym goleniem przejechałem po pedale. W udawaniu twardego pomagało mi ciągle pedałowanie, które jakoś rozprowadzało ból, ale kiedy stanąłem na światłach to łezka w oku się pojawiła. Potem w pełnym słońcu na magdalenkę potrenować podjazdy. A na koniec dnia mały rozjazd spokojnym tempem. Także trochę się tym km uzbierało.