MIałem się wybrać na jaką małą wycieczkę, ale kiedy zobaczyłem mojego już slicka tylnego mythosa i wystającą w jednym punkcie detkę postanowiłem w końcu się z nim rozstać:( Budżet nie pozwalał na quality oponę to postanowiłem jakiegoś przejściowego średniaka zakupić. Stanęło na jakimś kelly'sie. Żeby ją wypróbowac i trochę ubrudzić, zeby głupio taka nowa nie wyglądała to pojechałem na Rocha do lasu. Nie mogłem już takich fajnych driftów przeprowadzać z racji lepszego bieżnika, ale to pewnie będzie lepiej dla mojego zdrowia i bezpieczeństwa.
Na odstresowanie Niechobrz. Stresa jednak miałem, gdy w połowie wyprawy okrutnie pociąłem dętkę że nie nadawała się już do łatania. Założyłem drugą i okazało się, że mi strzeliła na łatce samoprzylepnej, którą kiedyś tam nakleiłem. Dziura była za duża. Nakleiłem na siebie 3 łatki i napompowałem na dość niskie ciśnienie tak, że udało mi się jakoś jechać. I dopiero na podkarpackiej znowu strzeliło to się już nie bawiłem w ściąganie koła tylko na nogach doszedłem do bazy.
Wybrałem się wieczorkiem na mały miejski objazd, ale mi się trochę przedłużyło, a to głównie przez to, że chciałem pośmigać ulicami, których nie znałem i nie zawsze miałem pojęcie, gdzie wylądowałem.
Najpierw na Magdalenkę, a stamtąd do Łancuta. Miało być bezpośrednio zielonym szlakiem, ale jakimś cudem wyjechałem w Albigowej, z której asfaltem do Łańcuta. Powrót przez Malawę. Nic romantycznego się nie wydarzyło, co by było godne opisania.
Znalazłem się znowu w domu i przywiozłem rower, więc trzeba było dokonać małej eksploracji pobliskich lasów. Co chciałem osiągnąć to to, żeby znaleźć w końcu żółty szlak, który biegnie z okolic Karlikowa. Że zadanie dla mnie jest awykonalne od strony Karlikowa właśnie, postanowiłem wziąć to wszystko sposobem i pojechać szlakiem z drugiej strony, czyli od Wisłoka. Asfaltem zjechałem do Wisłoka i w las wbiłem razem z żółtym.
Początek non asfaltu
Po chwili spotkałem grupkę kobiet, jakieś leśne pracownice domniemam, które mówią mi: panie szkoda roweru na taką jazdę. W niedługim czasie miałem zrozumieć ich słowa. Mój napędowy, wytarty mythos nie bardzo sobie już radził z pierwszym podjazdem.
Łysy mythos xc
Błota było pod dostatkiem do momentu, kiedy zjechałem z głównego leśnego traktu i wjechałem na jaką ścieżkę. Czynność ta, domyślam się, nastąpiła równolegle ze zgubieniem szlaku. Ale oglądając się na słońce i mech na pniach określiłem kierunek północny i wiedziałem, że kierując się w tamtą stronę wyjdę w miejscu, w którym zakładałem wychodzi szlak (do określenia północy także przydatny okazał się gps). Było czasem ostro pod górę, ale budowało mnie to, że kiedyś pojadę w odwrotnym kierunku i to będzie wtedy zjazd. Wyszedłem dokładnie w tym miejscu, w którym myślałem. Czyli koło uli, a potem na czerwony szlak.
Pszczoły były, ale nie gryzły
No i czerwonym szlakiem w stronę bukowicy. Obfitujący w kilka fajnych zjazdów. Jeden trochę nabił mi HR, kiedy widząc przed sobą dużą kałużę, z brakiem możliwości wyminięcia zacząłem hamować, dwa razy nawet zablokowałem koło, ale na tym błocie termin "hamowanie" pozostawał tylko umowny. Z dużym impetem wjechałem w kałużę, ale na szczęście nie była głęboka, czego się właśnie obawiałem, a dokładniej akcji, jaką by było OTB. Jechałem, jechałem, aż dojechałem do miejsca, z którego mogłem przejść na drogę i zjechać do Wisłoka. Zrobiłem ogląd mapy i postanowiłem jednak uderzyć dalej czerwonym, aż do zielonego i nim na Darów, a z tamtąd szybko do domu. Tak też zrobiłem. Jechało się super. W końcu dojechałem do zielonego.
Zielony szlak zaskoczył mnie i to na duży plus. Kilka świetnych zjazdów, w tym jeden bardzo stromy, że z tym wszechogarniającym błotem można było już na dole krzyknąć "jestem hardkorem". Aż żałuję, że wcześniej tamtędy nie jeździłem. A żeby pokazać ogrom zalegającej błotnistej breji załączam obrazek.
Błoto - I like it a lot
Na chwilę jeszcze zgubiłem szlak, ale pokierowałem się jakąś drogą w dół i okazało się, że po chwili zeszła się ona ze szlakiem. Po wyjeździe z lasu był fajny zjazd po łące, który sprawił, że na rowerze było mniej błota, ale za to na mnie więcej. I jeszcze na dupie miałem takie coś, że wyglądało, jakbym się osrał:)
Powrót z Moszczańca asfaltem. Musiałem mieć cały czas słuchawki na uszach i słuchać muzyki, bo napęd tak mi piszczał, że aż serce się krajało, ale trzeba było jakoś dojechać do domu. Biedak tego dnia wiele przeszedł.
Jazda z monitorem pracy serca firmy Donnay, obok Polara najlepszego producenta pulsometrów:D Chciałem sprawdzić HR Maksa, ale mi się nie chciało aż tak męczyć. Doszedłem do 197 i czułem jeszcze rezerwę, ale nie potrafiłem się zmobilizować do dalszego wysiłku, a dodatkowo się jeszcze osmarkałem po twarzy, kiedy z naprzeciwka przejeżdzały jakieś dziewoje, co zadziałało bardzo demotywująco.
Tour dwuetapowy. Najpierw przed południem Magdalenka, potem powrót do akademika na chwilę, pożywienie się i w dalszą trasę. Ze Staroniwy do Zgłobnia starym dobrym szlakiem i tam przy cmentarzu skok w bok na żółty. Kilka kilometrów udało się przejechać, ale co już można nazwać tradycją zgubiłem szlak, zresztą jechałem sobie specjalnie się nim nie przejmując więc, że do tego doszło nie było zaskoczeniem. Dojechałem do jakich przekaźników i wpadłem w małe zakłopotanie, bo nie miałem zielonego pojęcia gdzie jestem. Dwóch tubylców na oko 6-cio letnich potrafiło mi tylko powiedzieć, że droga którą jadę prowadzi do asfaltu, a na zapytanie jak nazywa się miejscowość, w której mieszkają odpowiedzieli: my mieszkamy tu. Z pomocą przyszedł gps. Okazało się, że wylądowałem w Nockowej. Stamtąd do Trzciany popędziłem i E40 do Rzeszowa. Niezbyt się fajnie jechało, jak mi tak auta szybko śmigały kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, więc kiedy to tylko było możliwe wskakiwałem na chodnik. Dziś rozdziewiczenie nowych rękawiczek. Nie umywają się do starych, ale szkoda mi było kasy na lepsze. A bez rękawiczek, jak pojeździłem jeden dzień to ledwo mogłem utrzymać kierownicę, taka była śliska od spoconych rąk.
Do Siedlisk i potem żółtym szlakiem do Przylasku. Tam chwila odpoczynku i do Rzeszowa przez Budziwój. Boiling, dlatego nie zdecydowałem sie na dłuższy wyjazd, tymbardziej, że jechałem w południe, co nie było zbyt rozsądne. Dodatkowo trochę zaczęło wiać, co oznaczało dobrą okazję do popuszczania latawca po kilku ostatnich bezwietrznych dniach.
Słocina i suma wcześniejszych jazd po mieście, których mi się nie chciało pojedyńczo wpisywać. Nieszczęścia chodzą parami albo jeszcze większymi zorganizowanymi grupami. Nie dość, że coś mi trzeszczy w biku to jeszcze kapcia w lesie złapałem i przy zmianie dętki zostałem dotkliwie pogryziony przez komary, na dodatek podarły mi się rekawiczki - obie w tym samym czasie, w tym samym miejscu (w tym samym miejscu pusciły szwy) <smutny>