Odwiedziłem kilka rowerowych w poszukiwaniach nowego siodła, bo na starej desce już nie dawałem rady. Wybór padł na takie selle, zobaczymy jak się będzie sprawowało.
Już tradycyjnie wybrałem się na Magdalenkę. I obadałem trasę na następną wycieczkę. Albo czerwonym albo zielonym szlakiem, odpowiednio Łańcut albo Albogowa.
Mocno terenowy wypad z Kundello. Trochę przejechaliśmy, głównym punktem Patria. Trochę się zmęczyłem, nogi jeszcze dawały znać po piątku, ale kryzysu nie było. Kilka fotek Kundello:
I jedna z mojego telefonu: " title="Kundello na trasie" width="600" height="450" />
Najpierw rano (moje rano) o 11:30 mała przejażdzka z zaprzyjaźnioną rowerzystką. Że zapomniałem koca z akademika to na pełnym spidzie się po niego wróciłem. I dowiem się, że to był błąd, bo ból nóg będę czuł jeszcze przez kilka dni. Dodatkowo, że przy jednym wskoku na krawężnik wypiął mi się but i lewym goleniem przejechałem po pedale. W udawaniu twardego pomagało mi ciągle pedałowanie, które jakoś rozprowadzało ból, ale kiedy stanąłem na światłach to łezka w oku się pojawiła. Potem w pełnym słońcu na magdalenkę potrenować podjazdy. A na koniec dnia mały rozjazd spokojnym tempem. Także trochę się tym km uzbierało.
Takiej pogody to już grzech by było nie wykorzystać. A że grzechów mam już dużo to więcej mi na razie nie trzeba. Większość to szosa, choć korciło mnie czasem wjechać w las. Odstraszało mnie trochę błoto, nie było go strasznie dużo, ale nie chciało mi się potem myć welocypeda. Drugi powód to cień w lesie, a chciałem w koncu nabrać koloru. Nie zabardzo mi się udało, ale stopniowo i rumuna zrobie.
Znowu ranne pedałowanie w deszczu. Tym razem lepiej się urałem, więc już mi pogoda nie przeszkadzała. Sam asfalt bo nie chciałem ubłocić maszyny. Choć i tak musiała dostać po przejażdzce prysznic.
Rano troche chmurno, ale pomyślałem, że nie będzie padać. 3 minuty po wyruszeniu w trasę zaczęło kropić. Ja odziany tylko w zwykłą bluzę, spodnie przynajmniej wziąłem dobre. Cały czas kropiło, a czasem nawet śmiało popadywało. Bluza ma fajną tendencję do szybkiego nasiąkania. Przynajmniej problem pocenia się miałem rozwiązany, bo skutecznie mnie zmoczyło. Przewidując pogode na trasie wziąłem tylko tylny błotnik na wypadek większych kałuży. Oczywiście rolę zbierania kropel z opony przejęła twarz. Z bidonu nie uyło za wiele płynu. Jak wspomniałem 190 znaków wcześniej nie specjalnie musiałem się pocić. Jedyny ubutek płynów następował przez wydalanie smarków. A czynność tą musze wykonywać dość często, żeby nie wyglądać, jak biathlonista.
Pierwsza część trasy z wiatrem w twarz. Żeby nie jechać ciągle głównymi urozmaiciliśmy sobie drogę dwoma podjazdami, co dobrze widać na śladzie. Dojechaliśmy do Stępiny, gdzie jest ciekawy schron kolejowy. Potem mchcieliśmy wjechać na górę Chełm. Ale się nie udało. Nie udało się wjechać tylko musieliśmy się tam wysoindrać z rowerami na plecach, śnieg 10cm powyżej kostki skutecznie uniemożliwiał poruszanie się w inny sposób. Powrót już tylko głównymi drogami. Wiatr w plecy, choć już trochę słabszy. Pod koniec miałem już małe kryzysy. Jednak jeszcze forma nie ta. Więcej opisu i zdjęć u kompanów wyprawy Petroslava i Kundella.
Najpierw mieliśmy o 10 wyruszyć, ale deszcz nas zniechęcił. Potem siedziałem w akademiku i mi się nudziło, byłem już od rana nastawiony na rowerowanie to się zdecydowałem wyruszyć w samotną wyprawę. Deszcz dalej padał, ale strasznie nie zmokłem. Pod koniec tej krótkiej wyprawy buty już miałem całkiem przemoknięte, ale to pewnie dlatego, że odezwało się we mnie dziecko i musiałem wjechać w każdą kałużę:) Trasa asfaltem do Budziwoja i nazad.