Ustawiłem się z chłopakami z bikeforum: Yazoorem i Miciem. Początkowo mieliśmy jechać wcześniej, ale poranna burza trochę postraszyła i przełożyliśmy start na 12:00. Pogoda dopisała, trochę wietrznie bywało momentami, ale dało się nawet jechać. Yazoor trochę zostawał, ale czekaliśmy na niego i razem jechaliśmy przez chwilę, by potem znowu trochę odskoczyć. Schemat się raz nie sprawdził. Po dość ostrym kamienistym zjeździe w grupie zostałem tylko ja i Miciu. Wróciliśmy na górę, ale ani śladu kompana, zjechaliśmy też dróżką, która odbijała w bok, ale też nic. Jeszcze raz wróciliśmy do punktu, w którym zaczynał się zjazd, ale ani widu ani słychu. Nie bardzo wiedzieliśmy co mamy robić, aż w końcu uznaliśmy, że jedziemy dalej. Podjazd pod Patrię, trochę potu ze mnie wycisnął, ale warto było. Na dowód, że tam dotarliśmy sporządziłem dokumentację fotograficzną.
Miciu pod krzyżem
To był dowód na to, że Miciu tam wyjechał. Dla siebie mam tylko zdjęcie roweru pod krzyżem. Ale każdy wie, że nie porzyczam nikomu swojego bika, więc tylko ja tam mogłem na nim wyjechać.
Merida u szczytu
Ślad zapisałem w 2 częściach, bo nie wiem, jak wyjść z treka, pozostawiając go pracującego w tle w mojej nokii. Musiałem wykonać ważny telefon (okazało się, że wcale nie był ważny) i musiałem wyłączyć zapis.
Jazda z monitorem pracy serca firmy Donnay, obok Polara najlepszego producenta pulsometrów:D Chciałem sprawdzić HR Maksa, ale mi się nie chciało aż tak męczyć. Doszedłem do 197 i czułem jeszcze rezerwę, ale nie potrafiłem się zmobilizować do dalszego wysiłku, a dodatkowo się jeszcze osmarkałem po twarzy, kiedy z naprzeciwka przejeżdzały jakieś dziewoje, co zadziałało bardzo demotywująco.
Tour dwuetapowy. Najpierw przed południem Magdalenka, potem powrót do akademika na chwilę, pożywienie się i w dalszą trasę. Ze Staroniwy do Zgłobnia starym dobrym szlakiem i tam przy cmentarzu skok w bok na żółty. Kilka kilometrów udało się przejechać, ale co już można nazwać tradycją zgubiłem szlak, zresztą jechałem sobie specjalnie się nim nie przejmując więc, że do tego doszło nie było zaskoczeniem. Dojechałem do jakich przekaźników i wpadłem w małe zakłopotanie, bo nie miałem zielonego pojęcia gdzie jestem. Dwóch tubylców na oko 6-cio letnich potrafiło mi tylko powiedzieć, że droga którą jadę prowadzi do asfaltu, a na zapytanie jak nazywa się miejscowość, w której mieszkają odpowiedzieli: my mieszkamy tu. Z pomocą przyszedł gps. Okazało się, że wylądowałem w Nockowej. Stamtąd do Trzciany popędziłem i E40 do Rzeszowa. Niezbyt się fajnie jechało, jak mi tak auta szybko śmigały kilkadziesiąt centymetrów ode mnie, więc kiedy to tylko było możliwe wskakiwałem na chodnik. Dziś rozdziewiczenie nowych rękawiczek. Nie umywają się do starych, ale szkoda mi było kasy na lepsze. A bez rękawiczek, jak pojeździłem jeden dzień to ledwo mogłem utrzymać kierownicę, taka była śliska od spoconych rąk.
Do Siedlisk i potem żółtym szlakiem do Przylasku. Tam chwila odpoczynku i do Rzeszowa przez Budziwój. Boiling, dlatego nie zdecydowałem sie na dłuższy wyjazd, tymbardziej, że jechałem w południe, co nie było zbyt rozsądne. Dodatkowo trochę zaczęło wiać, co oznaczało dobrą okazję do popuszczania latawca po kilku ostatnich bezwietrznych dniach.
Słocina i suma wcześniejszych jazd po mieście, których mi się nie chciało pojedyńczo wpisywać. Nieszczęścia chodzą parami albo jeszcze większymi zorganizowanymi grupami. Nie dość, że coś mi trzeszczy w biku to jeszcze kapcia w lesie złapałem i przy zmianie dętki zostałem dotkliwie pogryziony przez komary, na dodatek podarły mi się rekawiczki - obie w tym samym czasie, w tym samym miejscu (w tym samym miejscu pusciły szwy) <smutny>
Staroniwa, potem szlakiem rowerowym i tak aż do Czudca. Po drodzę posiliłem się malinami, ale tą przyjemność okupiłem pogryzieniami przez bąki. Przy zjeździe do Czudca chciałem jakiegoś vmaksa dobrego wykręcić, ale udało się tylko 79 kmph zrobić. Nic to, trzeba próbować dalej.
Mały niedzielny rozruch. Asfaltem na Magdalenkę. Tam chwilę mi zbawiło, bo było dużo krzaków z czarnymi porzeczkami. Nigdy ich za bardzo nie lubiłem dopóki nie odkryłem tajemnicy ich jedzenia. Trzeba jeść garściami wtedy lepiej smakują niż pojedyńczo. Posiliwszy się zjechałem do Słociny trochę lasem, trochę asfaltem i już tylko powrót do akademika. A co mi nie daje spokoju to jakieś dziwne skrzypienie i czasem strzelanie w rowerze. Jeszcze dokładnie nie zlokalizowałem źródła tego dźwięku, ale obawiam się, że to okolice suportu. Wykluczyłem sztycę i jarzemka siodła, bo na stojąco też hałasuje. Zgodnie ze starym porzekadłem: póki jeździ to się nie martwimy.
Przylasek, edycja n. Zwykłe pedałowanie, w zasadzie tam i z porotem, bez żadnych ekscesów. Jeżdząc samemu mam z reguły mptrójkę i słuchawki na uszach, więc nie mogłem usłyszeć wcześniej pomróków mojego roweru. Ale doszło do mnie nieprzyjemne klikanie w suporcie. Trzeba będzie tam zaglądnąć zgodnie z zasadą, że lepiej zapobiegać niż leczyć.