Ze Staroniwskiej niebieskim szlakiem rowerowym. Potem zielonym. Do Czudca bardzo ciekawy zjazd asfaltem. Vmax 81, a mozna i więcej. W Czudcu chcieliśmy zobaczyć ruiny zamku, ale żeby wycieczka nie była zbyt ciekawa to nie trafiliśmy do nich.
Punkt Parówki
Przed zjazdem do Vmaxa
Asfaltem do Połomii, gdzie chwilę wspinaliśmy się czarnym szlakiem. Po wspinaczce sól kolarstwa i wynagrodzenie wszystkich kropelek potu wypływających z gorącego organizmu pokonującego podjazd - ostry błotnisty zjazd. Na tyle ostry i błotnisty, że niektórzy z uczestników rajdu plecami sprawdzali miękkość podłoża. Z późniejszego sprawozdania dowiedziałem się, że owszem było miękkie. Błoto uniemożliwiało rozpędzenie sie do zawrotnych prędkości, trzeba było praktycznie cały czas trzymać zaciśnięte palce na klamkach hamulców, w pewnym momencie poczułem już ostry zapach palonych klocków i słyszałem skwierczącą tarczę. Powrót to asfalt do Lutoryży i stamtąd nad Wisłok i wzdłuż jego brzegu. Pokrzywy nam urosły to się trochę popażyłem. Na koniec obmyłem jeszcze w Wisłoku trochę rower z błota, ale zabieg chyba nie do konca udany. Niska skuteczność zanurzenia kół w wodzie i otarcia ramy trawą. Emil stwierdził, że przed tym rower wyglądał dostojniej, a teraz jest tylko brudny.
Planty
Pierwszy 1000km w tym roku zrobiony.
I podobno trochę alkoholu (jedno piwo) jest dore na zakwasy. Przemysłowe ilości majonego spirytusu nie działają tak kojąco. Sprawdziłem.
Trasa: Czystogarb-Zagórz-Lesko-Polańczyk-Czarna-Ustrzyki-Cisna-Baligród-Cisna-Czystogarb. Wydawało mi się, że już jestem w formie, pierwsze 100km brutalnie to zweryfikowało. Podjazdy były prawdziwą męczarnią, i chyba zdecyduję się na zamontowanie 3. najmniejszego blatu do korby (korba jest na 3 blaty, tylko ktoś zanim mi ją sprzedał conieco z niej odkręcił),może będzie wyglądało mniej pro, ale bedę czerpał jakąkolwiek przyjemność z podjazdów, a nie tylko ból mięśni. Do Czarnej, pierwsze 100km, szło jeszcze w miarę dobrze, średnia dochodziła do 30. Ale od kiedy złapał mnie pierwszy deszcz jeszcze przed Ustrzykami ta wartość zaczęła systematycznie spadać. W czarnej jeszcze zatrzymałem się na pierwszy poważniejszy posiłek, i co mnie tam urzekło, to widok menela ledwo trzymającego się na nogach, który po odejściu od stolika założył kask i siadł na motor, o dziwko jechał o wiele prościej niż szedł. W okolicach Stuposian minąłem kilku kolarzy, ale na szczęście jechali w przeciwną stronę, bo inaczej by mi wstydu narobili, gdyż moja prędkość nie zaliczała się wtedy do tych, które osiągają sprinterzy przy finiszowaniu. Później był ciężki podjazd pod Połoninę Wetlińską, ale od tego miejsca do Cisnej praktycznie było już z górki albo po równym.
Po podjeździe pod Połoninę
Że w Cisnej z czasem się dorze wyrabiałem postanowiłem zrobić skok w bok i pojechać do Baligrodu i z powrotem, postanowinie zrealizowałem.
Cisna 200km w nogach
Z Cisnej potem już tylko powrót do domu, gdzie w połowie drogi złapał mnie okrótny deszcz i wybił mi z głowy dalszą jazdę, znaczy się dalszą po tym momencie kiedy dotrę do domu na 240km i jeszcze wybiorę się na rozjazd, żeby dobić do 300.
Po wszystkiemu
Według gpsies to mniej więcej całkowite wzniesienie terenu wyniosło 3350m. Vmax 71,5-można było wyciągnąć więcej, ale szkoda było sił na pociskanie z góry. Pomimo obfitego śniadania, na trasie też dużo batonów, kilka bułek, kiełbaski, jogurt i bardzo dużo płynów i dobrej kolacji waga w niedziele wskazywała 1,5kg tuszy mniej niż przed wycieczką.
Z Rzeszowa do Budziwoja i stamtąd jakoś do Tyczyna, cały czas asfaltem. W Tyczynie udało nam się dostrzec żółty szlak, więc przez chwilę jechaliśmy według niego. Celem podróży był rezerwat Wilcze, dlatego długo nie jechaliśmy szlakiem tylko odbiliśmy, w sumie to nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie. Zapytana po drodze babcia poinformowała nas, że dotarliśmy do Borku. Tam też zaglądneliśmy do sanktuarium, co mogę potwierdzić zrobionym zdjęciem. Było tam jakieś magiczne źródło, ale nikt z nas nie zaryzykował napicia się z niego wody.
Sanktuarium, ja z Emilem
Następnie pokierowaliśmy się do Błażowej. Trochę nudna asfaltowa przeprawa. Na miejscu zaglądneliśmy do sklepu, żeby się trochę pożywić. Potem trochę zagubieni zapytaliśmy o drogę i ruszyliśmy do Kąkolówki. Od tego momentu zaczęły się podjazy. Z Kąkolówki zielonym szlakiem do samej Patrii. W lesie było jeszcze trochę błota, z czym nie zawsze mój, już trochę wytarty z tyłu mythos xc, sobie radził. Udało się jednak jakoś dotrzeć.
Krzyż na Patrii
Droga powrotna żółtym szlakiem. Kilka bardzo fajnych zjazdów po lesie. W sumie większość powrotu po lesie to praktycznie sam zjazd. W pewnym momencie szlak gdzieś zgubiliśmy, ale wiedzieliśmy, że jeżeli będziemy podążać za słońcem to dotrzemy do Rzeszowa. Dojechaliśmy do Baryczki. Było już trochę późno, bo około 20 i zaczęło robić się zimno, więc zweryfikowaliśmy trasę powrotną na sam asfalt. Przez Lutoryż i Boguchwałę wróciliśmy do akademika. Palce u rąk i nóg miałem skostniałe i przewiało mi trochę kolano, ale ogólne wrażenia po wycieczce bardzo pozytywne.
Trasa wyglądała mniej więcej tak, jak to Emil zaznaczył na gpsies w opisie wycieczki na swoim blogu.
Miał być spokojny rozjazd po sobocie. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do momentu, kiedy już zjeżdzaliśmy z Przylasku szutrem w dół. Przedziurawiłem dętkę. Piękny podwójny snejk. 4 dziury, a tylko 3 łatki, nie ma ich czym przeciąć na pół. Początkowo myślałem, że jest jedna dziura, a potem na kapciu już snejka złapałem, zakleiłem więc 3 dziurki zanim się zorientowałem, że łatek braknie.
Kleje, co się da
Moje stare wycieniowane ultralighty nigdy mi takich kłopotów nie serwowały, a jakaś dętka, dedykowana chyba do czołgów, taki kloc, od razu taki surprise. Na szczęście okazało się, że nieopodal mieszka jakiś rowerowy kolega, który będzie na tyle miły, że dostarczy nam dętkę. Dostarczył i odjechał, bo się spieszył. Okazało się, że jego dętka miała jedną dziurkę. Udało się jednak odkleić od mojej dętki świeżą łatkę i jakoś ją przykleić. Operacja się udała, można było wracać. W akademiku grzebie w torebce podsiodłowej i nie mogę znaleźć klucza do pokoju. 100zł w plecy, myślę, bo tyle kosztuje taki klucz. Za 100 opłaca się tam wrócić i poszukać. Asfaltem do Budziwoja jechało się nawet dobrze, bo przykleiłem się do jakiegoś kolarza, który mnie ładnie wyciągnął. Pnąc się pod górę już szutrem mijające mnie sporadycznie sanochody dały mi do myślenia. Dlaczego nie przyjechałem tu autem, zamiast skrajnie wyczerpany rowerem. Po dojechaniu do miejsca przeszukałem krzaki, już trochę zrezygnowany i pogodzony ze stratą zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle wziąłem ze sobą klucz na tą wyprawę. Zadzwoniłem do współlokatora i okazało się, że zostawiłem go na półce. I już tylko powrót w nawet dobrym nastroju.
O 10 pod pomnikiem. Było w sumie 5 osób plus ja. Pierwszy raz z tą załogą pedałowałem, więc nie wiedziałem czego się spodziewać, ale widząc, że są tam też fulle nie martwiłem sie zbytnio o tempo.
Z Rzeszowa asfaltem do Malawy, a potem podjazd pod Magdalenkę. Zbyt czesto nie bywam w tamtych terenach, więc dokładnie nie pamiętam, jak przebiegała trasa. Ale po Magdalence było sporo fajnych asfaltowych zjazdów przeplatanych niefajnymi podjazdami. Na pewno jechaliśmy koło Borówek, a potem znów wbiliśmy się na szuter i w las. Dużo było fajnych, szybkich zjazdów. Chwilę nawet podążaliśmy czarnym szlakiem. Na asfalt wyjechaliśmy w okolicach Nieborowa i już dość zmęczeni wróciliśmy asfaltem przez Tyczyn do Rzeszowa.
Już do końca przestałem zawierzać pulsometrowi. Podczas nieco ponad 4 godzinnej wyprawy wyszło, że spaliłem 7616 kcal. Wątpię, żeby 2 plemiona Etiopczyków spaliło tyle przez tydzień.
Grzyby jeszcze nie rosną, ale w lesie można zbierać inne składowe runa. My znaleźliśmy 2 puszki żywca, które pospiesznie opróżniliśmy.
Z Rzeszowa, Staroniwy cały czas niebieskim szlakiem rowerowym. Pod koniec rozststaliśmy się ze szlakiem i wyjechaliśmy w Lutoryży na asfalt. Stamtąd nad Wisłok i cały czas wzdłuż rzeki do Rzeszowa.
Założyłem nowy łańcuch, bo stary już trochę przydługawy był, i od razu niemiłe zaskoczenie. Trochę się nie zgrał z kasetą i blatami korby. Pod koniec wycieczki było już trochę lepiej, ale dalej przy mocniejszym nadepnięciu zrywało i trzeszczało. Większość podjazdów musiałem pokonywać na najlżejszych przełożeniach. Za wcześnie się z Emila śmiałem, bo ja też zanim mi się wszystko dotrze będę musiał jeździć z wysoką kadencją.
Co do pulsometru to podaję w wątpliwość spalone kalorie, bo wycieczka nie była raczej na tyle wymagająca, żeby spalić 3422 kcal w nieco w ponad 2 godziny. Trzeba będzie pogrzebać w ustawieniach.
Rozprostowanie kości. Ze Słociny do lasu i potem żółtym szlakiem. Bardzo fajne zjazdy po lesie w drodze do Malawy, co prawda myślałem, że jadę w drugą stronę tym szlakiem do Tyczyna, ale się nie zmartwiłem pomyłką, bo bardzo fajnie się zjeżdzało w dół.
Jazda z pulsometrem, byłem ciekawy osiągów. Mam nadzieję, że mój semi-profesjonalny pulsometr Donnay w miarę dobrze mierzy.
Udało mi się wbić pierwszego 100 punktowego breaka w tym sezonie.
Dojazd do Wisłoka, kawałek wzdłuż rzeki, potem asfaltem i szutrem na przemian do Siedlisk, gdzie spotkałem się z żółtym szlakiem. Od tego czasu miałem się trzymać szlaku. Zadanie dość trudne, bo jadąc na rowerze czasem trudno dostrzec znaczki na drzewach. Dojechałem do Mogielnic, raz tylko się zgubiłem. Fajny zjazd był i w pewnym momencie nie zauważyłem, że szlak odbija, potem musiałem się z powrotem wygramolić pod górę. Z Mogielnic do Niechobrza też trochę pobłądziłem, nie zobaczyłem na oddalonym trochę od głównej drogi słupie z linią znaku skrętu szlaku. Po przejechaniu kawałka asfaltem w Niechobrzu i zjeździe na szuter znowu zgubiłem szlak. Skierowałem się do wielkiego krzyża na wzgórzu. Parę młodych osób piło tam wódkę to spytałem o szlak, ale nie mieli pojęcia, że takie coś tu biegnie. Spytałem jak dojechać na Zgłobień, bo szlak tam docierał, pokazali mi kościół, który było widać z oddali mówiąc, że to ta miejscowość i pokazali mniej więcej jak mam jechać. Po chwili spotkałem się ze szlakiem, a po drugiej chwili znów go zgubiłem. Nic to, wiedząc, gdzie się mniej więcej kierować popedałowałem co sił. Szybko dojechałem do wąskiego asfaltu, podążając nim dostałem się do jakiejś głównej trasy, tam spytałem ludzi którędy do kościoła i ruszyłem. Za chwilę spotkałem szlak i razem dojechaliśmy do koscioła. Skręcało się do góry i koło cmentarza pojechałem niebieskim szlakiem rowerowym, co było zgubne, bo po kilku kilometrach, skończyło się oznaczenie. Dojechałem do najbliższego gospodarstwa i spytałem o drogę, powiedzieli, że szlak rowerowy biegnie dalej tylko ktoś wyrwał słupka ze znaczkiem, ale ja już trochę znudzony tym błądzeniem postanowiłem z powrotem wrócić do cmentarza i tam pojechać żółtym szlakiem. Miałem dojechać do Dąbrowej. W Błędowej-Zgłobieńskiej oczywiście zgubiłem szlak. Ale to nie była tragedia, bo wiedziałem, gdzie mam się kierować. Dojechałem do Trzciany i stamtąd kawałek trasą E40, za mostkiem miał ją przecinać szlak. Droga w bok była, ale żadnego oznaczenia szlaku. Trochę już zmęczony i zniechęcony tą tułaczką (na szczęście nie głodny, bo pomimo 3. maja udało mi się znaleźć 2 czynne sklepy, gdzie zakupiłem prowiant) pomyślałem, że pojadę kawałek tą dróżką do lasu i najwyżej zawrócę. Ale po chwili odnalazły się oznaczenia szlaku. Uradowany popedałowałem co sił. Od tego momentu skończyły się górki i reszta trasy miała zupełnie płaski profil. Drogi były albo dobrze utrzymane leśne, szutrowe, albo wąski asfalcik, także przyjemnie się jechało. Oznakowanie też już dobre. Zanim dojechałem do Rezerwatu Zabłocie noga wpadła mi do bagna i miałem trochę niemiłe uczucie w bucie. Stamtąd już miało być w miarę spokojnie do Głogowa Młp. Poniekąd tak było, tylko czasem trzeba było jechać przez krzaki, czasem przez piach po kolana, czyli raczej się prowadziło rower. Po dojechaniu do głównej drogi postanowiłem się całkiem pożegnać ze szlakiem, bo było już trochę późno, a w szarówce to napewno bym go już nie mógł znaleźć. Z Głogowa trasą 9 popedałowałem do Rzeszowa. Po 90km w nogach udało mi się kręcić po asfalcie ze średnią ponad 30kmph, co mnie miło zaskoczyło, ale to pewnie dlatego, że ostatnia część trasy była płaska i można było odpocząć. Ogólnie trasa warta polecenia, tylko najlepiej jechać z kimś kto już nią kiedyś jechał. Ewentualnie samemu przejechać raz, a za drugim razem się rozkoszować wiedząc, gdzie trzeba skręcać. I zła wiadomość: już widziałem żmije, a Mateusz się boi żmiji:(
Przejażdzka z Moniką. Tempo kobiece (kobiet, które nie startują w zawodach XC), Monika pewnie to przeczyta więc powiedzmy, że tempo było dobre, a średnia prędkość powinna pojaśnić, co miałem na myśli używając dyplomatycznego słowa "dobre". W sumie dobrze działający na zmęczone mięsnie rozjazd wzdłuż Wisłoka do kładki i powrót przez Lisią Górę. Diabeł mnie namówił, żebym lepiej ustawił całkiem dobrze ustawiony zacisk tylnego hampla. Tak ustawiłem, że przez całą wycieczkę mi tarcza dzwoniła. Popuszczałem i dociskałem śruby z 5 razy i, co mnie nie zaskoczyło, nie pomogło. Na osłodę wygrałem Big Milka.